niedziela, 30 września 2012

Strój rowerowy


          Jako, że pogoda za oknem coraz bardziej przypomina, że lato już przeminęło warto chyba napisać parę słów odnośnie ubioru rowerowego. Jak przypuszczam co poniektórzy starsi czytelnicy mogą się od razu żachnąć, że przecież za ich czasów to się człowiek cieszył jak w ogóle miał rower i jeździło się w czym popadnie i nikomu, by nawet przez głowę, żeby się na rower jakoś specjalnie stroić. Spodnie po starszym bracie, bawełniana koszulka i się leciało po 100km na kolarzówce. Jest to jakiś pogląd - trzeba przyznać. Czasy się jednak trochę zmieniły i warto się nad tą kwestią chwilę zastanowić. 
          Sam na początku też miałem takie negatywne podejście, bo po co w końcu wydawać pieniądze na jakieś ciuchy, skoro można jeździć w tych codziennych. Praktyka pokazała, że ciuch codzienny jednak się nie sprawdza i przy regularnej jeździe zaczyna wręcz wymiękać. Prujące się szwy, przecierający się materiał czy wiecznie ubrudzone smarem nogawka okazały się być standardem. Do tego pył i kurz drogowy również nie robił odzieży za dobrze.  Zacząłem powoli więc wymieniać swoją garderobę na taką bardziej rowerową i teraz z perspektywy kilku lat stwierdzam, że był to strzał w dziesiątkę. Powiem więcej - jazda w zwyczajnych ciuchach obecnie jest dla mnie jakimś nieporozumieniem i zachodzę w głowie jak udało mi się tak długo w nich jeździć.
          Strój rowerowy zaliczam do kategorii strojów, jak to mówię: technicznych lub funkcyjnych, podobnie jak ubrania turystyczne. Oznacza to, ze podstawowym kryterium jest funkcja jaką ma spełnić, a nie np. wygląd. Wszystkich maniaków lansu i baunsu rowerowego szczerze przepraszam, ale zamierzam pisać konkretnie i promować stroje praktyczne, a nie koniecznie dodające +5 do respektu wśród ziomków na dzielni czy w kawiarni na starówce.
          Do stroju rowerowego można zaliczyć: spodenki kolarskie, buty, odpowiednie koszulki, chusty/czapki/bandany, okulary i rękawiczki z krótkimi palcami. W wersji jesiennej i zimowej trzeba oczywiście wymienić spodenki na spodnie długie, dodać bluzę i/lub kurtkę, ochraniacze na buty i długie rękawiczki. Zupełnie osobną kwestią jest jeszcze kask.
Może i wygląda się jak skrzyżowanie maratończyka z pilotem myśliwca to jednak w tym szaleństwie jest metoda.
          W najbliższej przyszłości zamierzam poświęcić po jednym wpisie na każdy rodzaj odzieży, pisząc na co warto zwrócić uwagę, a czego lepiej unikać. Prawdopodobnie będą pojawiać się nawet konkretne marki, ponieważ jestem zdania, że to co dobre trzeba chwalić, a to co złe piętnować, a nie bawić się w jakieś tam certolenie. Poza tym sowite honoraria od sponsorów pozwolą mi leżeć do góry brzuchem do końca życia, więc sami rozumiecie ; ).

sobota, 29 września 2012

Warszawska Masa Krytyczna - wrzesień 2012


        W dniu wczorajszym odbył się kolejny przejazd WMK. Tym razem pojechaliśmy na Pragę w sile 1333 uczestników. Przejazd, pomimo obaw organizatorów związanych z niewielką ilością zabezpieczenia i Policji przebiegł całkiem gładko. Było trochę ślimaczego tempa na zwężeniach, ale na szczęście obyło się bez kuriozalnie długich postojów. Pogoda dopisała prawie że idealnie - wiatrzysko się uspokoiło, a groźba deszczu zniknęła prawie jak na zamówienie na godzinę przed odjazdem. Najlepszym potwierdzeniem dobrych warunków była całkiem spora liczba uczestników. Jak przypuszczam dla sporej części z nich był to rodzaj pożegnania się z 'oficjalnym' sezonem rowerowym.

WMK wrzesień 2012 

Ale czym w ogóle jest WMK? - odpowiedź teoretyczna


        Ci co nigdy się z Masą nie spotkali mogą właśnie zastanawiać się czym w ogóle jest ta cała Masa Krytyczna i o co w tym chodzi. Już śpieszę z wyjaśnieniem, na początek teoretycznym.
        Masy Krytyczne to comiesięczny, całoroczne przejazdy rowerzystów ulicami naszych miast, mające na celu zwrócić uwagę władzy i organizatorów przestrzeni publicznej na problemy cyklistów oraz propagować ten środek transportu. Masy jeżdżą w wielu miastach w Polsce ale ta 'naj' jest organizowana w stolicy. Podstawowym celem WMK jest wywieranie presji na decydentów odnośnie rozwoju infrastruktury rowerowej w mieście oraz modyfikowaniu zapisów prawnych regulujących ruch rowerzystów.
        Idea Mas nie jest oczywiście polska i przybyła z bardziej cywilizowanych krajów, gdzie w ten sposób wywalczono odpowiednie przywileje i przestano postrzegać rower na ulicach jako jakieś kuriozum albo wroga. Powiem więcej, w kilku miastach na świecie idea Mas została już zarzucona jako, że uznano, że... cele zostały osiągnięte. Jak przypuszczam nam to za szybko nie grozi - Masa jeździ już wiele lat i przypuszczam, że wiele będzie jeszcze jeździć nim uda się przeprogramować mentalność ludzi i polityków w nadwiślańskim kraju. (Odnośnie mentalności warto zajrzeć sobie TUTAJ i poczytać złote myśli naszych złotoustych ;) )

A czym jest WMK w praktyce? - odpowiedź praktyczna


        W praktyce WMK to największy w Polsce zorganizowany przejazd rowerzystów przez miasto. Co to znaczy zorganizowany? Znaczy, że jest to impreza zgłoszona i zalegalizowana w Urzędzie Miasta, z obstawą Policji i strażników miejskich ( ! ), wolontariuszy zabezpieczenia i ratowników oraz mechaników rowerowych .
        Żeby było jasne, nie jest to żaden przejazd terrorystów, manifestacja z racami czy cokolwiek tego typu. Przypuszczam, że większość uczestników traktuje to jako formę rekreacji, miłego spędzenia czasu ze znajomymi i szansę przejazdu po częściach miasta, gdzie normalnie rowerzysta musi raczej walczyć o życie niż cieszyć sie jazdą.  Wydaje mi się, że warto podkreślić, że dla zdecydowanej większości uczestników nie ma to nic wspólnego z żadną filozofią czy nawet walką o prawa rowerzystów.  Sporo z nich pewnie odwiesza rower na kołek po Masie i tyle. Ale z drugiej strony na pewno spośród tych kilkunastu setek ludzi, którzy jadą co miesiąc znajdzie się paru, którzy się w to wkręcą i zaczną działać - pisać listy, petycje czy udzielać się w organizacjach prorowerowych. Sam osobiście staram się łączyć przyjemne (przejazd po Wawie) z pożytecznym (oddanie cichego i anonimowego głosu przez samą obecność). I Was do tego również zachęcam.
        Jak już wspomniałem Masa Warszawska to największe skomasowanie w jednym czasie i miejscu tylu rowerzystów w Polsce. Tu najlepiej widać jak zróżnicowaną grupą jesteśmy. Uczestnicy masy dzielą się na wiele grup:
  • profesjonalnych kolarzy w swoich bajecznie kolorowych strojach oblepionych markami kolarskimi niczym ruchome słupy reklamowe na jeszcze bardziej bajecznych drogich rowerach;
  • commuterów mknących na swoich rowerkach z pracy w garniturach i z aktówkami na bagażniku;
  • lanserów sprzętowych na coraz to dziwniejszych wynalazkach straszących chromami, błyszczącymi lakierami i jeszcze bardziej błyskającymi światełkami;
Ja wiele już widziałem ale to i tak pozostaje dla mnie jednym wielkim CTJK?! ("co to jest kur..cze")


  • lanserów ubraniowych (stylowych) - już nieważne czy to o chodzi damesy wystrojone jak na bal na swoich holendrach czy o hipsterów w szaliczkach, sweterkach i na ostrych kołach..;
  • rowerowych hardcorów -  często na niepozornych rowerach, których zdradza tylko potężna muskulaturę i ogorzenie od wiatru na twarzy;
  • starą gwardię - czyli kolarzy w wieku mocno zaawansowanym na swoich pięknych starych kolarkach w charakterystycznych wypłowiałych od słońca strojach (pozdrowienia dla brodatego Pana w sweterku, trzymam kciuki za dzisiejszy start w wyścigu);
"Ja dziennie robie 100km po lesie, a jeszcze muszę do niego dojechać. Jutro startuje wyścigu, a w niedzielę będę biegł w maratonie. Jestem emerytem, ścigajcie się ze mną." - : )

  • rodziny z dziećmi - od tych z maluchami w przyczepkach po tych z tymi starszymi, które już dzielnie kręcą z całym peletonem na swoich pierwszych rowerkach;
  • zwykłych, niczym się nie wyróżniających rowerzystów - ubranych w 'cywilne' ciuchy i na zwykłych rowerkach kupionych w markecie czy Wigrach wyciągniętych z piwnicy;

         Chciałbym powiedzieć, że scharakteryzowałem mniej więcej większość rowerzystów, którzy pojawiają się na Masie ale obawiam się, że byłoby to zwykłe nadużycie. Prawda jest taka, że na WMK można chyba spotkać wszystko co można zaklasyfikować do kategorii rower i rowerzysta : ). Jeśli ktoś szuka inspiracji do złożenia swojego roweru, zakupu jakichś części czy wyposażenia to śmiało powinien się pojawić na Masie, bo na pewno spotka tam kogoś, z kim będzie mógł porozmawiać i się poradzić.
WMK - największy przegląd techniki rowerowej w Polsce ; )


Czy Masa NIE jest?


        Masa nigdy nie była, nie jest i jak przypuszczam nie będzie zorientowana politycznie. Różne głupie siły próbują ją czasem do czegoś wykorzystać, ale na szczęście bez skutku. Przede wszystkim jesteśmy rowerzystami, a nasze poglądy są naszą osobistą sprawą.
        Masa nie jest wyścigiem. Nie liczy się tu prędkość, dojazd na metę ani osiągnięty czas. Jeżdżą z nami osoby starsze, osoby z dziećmi i każdy na pewno sobie poradzi z pokonaniem trasy.
        Wbrew pozorom celem Masy nie jest blokowanie ruchu i robienie na złość kierowcom...

"Grrrrrr, jak ja was nienawidzę...

        ...bo nie zdążyłem na pociąg/autobus, bo musiałem stać na pasach, bo musiałem czekać w swoim samochodzie przez 20min na skrzyżowaniu. Powinniście jeździć tam, gdzie byście nikomu nie przeszkadzali i wtedy, kiedy byście nikomu nie przeszkadzali."
        Ilość żółci wylewanej w Internecie na WMK jest zatrważająca. Można odnieść, że niedługo ktoś nas spróbuje rozjechać albo co najmniej wystrzelać z okien. Celem Masy jest zwrócić uwagę na problemy rowerzystów. Zadanie to jest realizowane poprzez organizację, LEGALNEJ (podkreślam) manifestacji w formie przejazdu po mieście. Tak samo jak górnicy mogą protestować albo taksówkarze, albo każda inna grupa społeczna, tak samo my mamy do tego prawo. Przejazd odbywa się co miesiąc, o tej samej godzinie, trasa przejazdu jest podawana do publicznej wiadomości na stronach masy więc każdy może wziąć poprawkę i zaplanować swoją podróż odpowiednio.
Ci Panowie wbrew pozorom nie są po to, by nas zapuszkować za blokowanie miasta, ale po to, by umożliwić swobodny przejazd i ewentualnie studzić zapędy niektórych kierowców i przechodniów.

        Oczywiście moglibyśmy się spotykać w niedzielę o 1.00 w nocy gdzieś na obrzeżach miasta, ale nie o to w końcu tu chodzi. Nie na tym polegają manifestacje, by się chować po kątach i broń boże komuś nie przeszkodzić.
        Osobną kwestią są piesi, którzy często lubują się w złorzeczeniu na przejeżdżający peleton. Dziwnym trafem przodują w tym starsze panie, które usiłują przebijać się na drugą stronę kolumny. Tylko, ku przestrodze chcę zauważyć, że jest to niebezpieczne dla zdrowia i życia (zderzenie z rowerzystą może posłać do szpitala lub pod nagrobek tak samo jako zderzenie z samochodem), co więcej może się zakończyć rozkoszną rozmową z policjantem lub strażnikiem miejskim i wręczeniem talonu na balon (w przypadku nie trafienia pod nagrobek oczywiście) ; ). Ciekaw jestem czy owe panie byłyby też takie wyrywne, by forsować kolumnę wkurzonych górników albo manifestację kibiców...

Na zakończenie:

        Zapraszam wszystkich, by chociaż raz pojawili się na Masie i sami wyrobili sobie pogląd o tej imprezie. Myślę, że warto, bo idea w świetle zakorkowania naszego miasta samochodami i drożejących cen komunikacji i benzyny jest szczytna.
        Warszawska Masa Krytyczna - zawsze w ostatni piątek miesiąca, o 18.00 pod kolumną Zygmunta.

(zdjęcia pochodzą ze stron autorów: LINK i LINK i są ich własnością) 

czwartek, 27 września 2012

Narzędzia rowerowe ( 4 ) - O łyżkach


          Spokojnie nie chodzi o te do zupy ; ). Łyżki do opon to kolejne dosyć banalne narzędzie rowerowe służące do zdejmowania opon z obręczy. W środowisku można się spotkać z poglądem, że jest to coś zbędnego jak i z poglądem, że jest wręcz odwrotnie. Jak to zatem jest z tymi łychami?

          Wszystko zależy od opony jaką posiadamy. Sam na własnej skórze przekonałem się, że jedne oponki można zdjąć z obręczy wyłącznie przy użyciu rąk i to niespecjalnie się przy tym szarpiąc. Przy innej oponie znowu poświęciłem ok. 10min na zdjęcie ( ! ) przy użyciu dwóch łyżek i byłem bliski postradania zmysłów i uznania, że kupiłem sobie za małą oponkę : D. Każdy zatem musi się przekonać na własnej skórze czy zakup łyżek jest w jego przypadku konieczny.

       Łyżki mamy na rynku przeróżne. Od metalowych zaczynając, poprzez te wykonane z tworzyw sztucznych, a na takich zintegrowanych w zestawikach 'scyzorykowych' kończąc. Do szczęścia czasem wystarczy jedna łyżka, optymalnie potrzebne są dwie. Ale można spotkać również zestawy po trzy i cztery sztuki. Pewien rowerzysta polecał mi kiedyś takie, które wykonane były z drewna dębowego lecz z moich obserwacji wynika, że takie rarytasy można kupić obecnie chyba tylko na jakiś targach staroci albo dostać od dziadka w prezencie ; ).
Zwykłe proste metalowe łychy - ciężkie i solidne.
        Dobre łyżki powinny być sztywne i wytrzymałe, w końcu nie chcemy, by się nam złamały podczas zakładania opornej opony, poza tym odpowiednio wyprofilowane i oczywiście nie powinny posiadać żadnych zadziorów i ostrych krawędzi, którymi byśmy mogli rozciąć dętkę.

         Czy łyżki trzeba ze sobą wozić? Jeśli jeździmy na 'trudnych' oponach w kwestii zakładania i mających tendencje do dziurawienia się  to jest to warte przemyślenia. Jednakże warto wiedzieć, że nawet najbardziej profesjonalną łychę można zastąpić np. kluczami od mieszkania lub... zaciskami od piast. Oczywiście nie polecam tego jeśli mamy super ładne i polakierowane zaciski aluminiowe albo nasze klucze nie są zbyt solidnie wykonane. Głupio, by było zniszczyć zacisk za kilkadziesiąt złotych albo złamać klucz, bez którego nie wrócimy do domu : D. Jeśli jednak z zaciskami nie musimy sie cackać, a naszymi kluczami można, by otwierać bramy Babilonu to nie mamy się co zastanawiać.

O tym jak się takich łyżek używa - w kolejnym wpisie.

poniedziałek, 24 września 2012

Widoczek z trasy ( 1 )





          Wpis miał być początkowo trochę inny ale postanowiłem pójść na łatwiznę. Zacząłem trzeci tydzień dojazdów. Dzisiejszy dzień przywitał mnie powalającą tempreaturą 7,2 stopni o godzinie 7:02. I pomyśleć, że dwa tygodnie temu krzywiłem się na 12 stopni... Wbrew pozorom nie było tak źle jak mogłoby się wydawać. Poniżej jeden z widoczków z mojej codziennej trasy. Było znacznie jaśniej ale mój komórkowy aparat nie dał rady pod światło. Po powiększeniu, jak się dobrze przyjrzymy zobaczymy odległą panoramę Stolycy.
Odległa panorama Wawki - jeden z moich codziennych widoczków. 
          A tak z innej beczki to powiem tylko, że znowu udało mi się zaliczyć powrót service carem. Tym  razem wystapiły problemy z wysłużoną już porządnie piastą. Na szczęście tylko 4km od domu, a sam problem okazał się prostszy do usunięcia niż się początkowo wydawało. Ale o tym kiedy indziej. Walka trwa dalej. ; )

niedziela, 23 września 2012

Narzędzia rowerowe ( 3 ) - klucze ampulowe, imbusy, hexy


          Klucze ampulowe to rzecz niezbędna dla każdego rowerzysty. Tak jak w przypadku innych narzędzi można polemizować czy są one nam potrzebne, tak w wypadku tych kluczy jest to zupełnie zbędne. Masz rower - musisz mieć ampule.
          Do czego są nam potrzebne klucze ampulowe (zwane również kluczami sześciokątnymi, imbusowymi, imbusami, inbusowymi, inbusami, hexami, kluczami Allena lub.. żydkami. Uff... Tak - to wszystko nazwy tego samego narzędzia )?
       Przy użyciu tych niepozornych sześciokątnych L-kształtnych kluczy możemy m.in.: regulować hamulce, przykręcać manetki i klamki, montować mostek i kierownice, serwisować kółka przerzutki i montować same przerzutki, regulować siodełko, dokręcać korby i blaty do korb oraz pewnie jeszcze kilka innych rzeczy o których akurat zapomniałem. Jak widać jest to podstawowe narzędzie potrzebne praktycznie do wszystkiego. Do większości zastosowań potrzebna jest standardowa 'piątka' ale i 'ósemka' i 'trójka' oraz parę innych znajdą dla siebie zajęcie. Najprościej jest kupić po prostu cały komplet, zwłaszcza, że można go dostać w każdym sklepie narzędziowym czy markecie budowlanym i nie jest  specjalnie drogie.

Zestaw hexów - do roweru przyda się nam maksymalnie pięć z nich.

          Czy z kluczami trzeba jeździć cały czas? Nie. Nigdy tego nie praktykowałem i nie widzę w tym większego sensu o ile akurat nie jestem  na etapie regulowania np. nowych hamulców albo na wielodniowej wyprawie.
          W sklepach rowerowych często można spotkać zestawy imbusów składające się jak scyzoryk. Idea, która temu przyświeca jak rozumiem była taka, że rowerzysta ma komplet potrzebnych kluczy zawsze przy sobie i nie musi się martwić o pojedyncze klucze. Z jednej strony tak, z drugiej, jeśli ktoś jest bałaganiarz to i tak zaraz zgubi cały zestaw i tak - wtedy strata może być podwójnie bolesna ; ). Poza tym klucze w takim zestawie zazwyczaj są dużo krótsze i mniej poręczne niż klucze pojedyncze, co za tym idzie operowanie nimi może być utrudnione. Przypuszczam również, że jakość wykonania takich 'scyzoryków' jest różna i zależna zapewne od ceny (od 20zł do 200zł za komplet). Raczej nie polecam ale niech każdy sam sobie odpowie czy taki gadżet jest mu potrzebny do szczęścia i ile chce na niego chce wydać.

Jeden z typowych 'scyzoryków' z kluczami. 

środa, 19 września 2012

Podsumowanie tygodnia i rowerowe efekty uboczne



          Mimo, że juz środa drugiego tygodnia moich dojazdów to dopiero teraz znalazłem czas, by podsumować pierwszy tydzień. Spokojnie - to tak tylko jednorazowo. Nie będę relacjonował w kółko tego samego przecież. ;).

          Pierwszy tydzień okazał się bardzo specyficzny. Odniosłem wrażenie, że jakaś siła wyższa próbowała zaprezentować mi całe spektrum rozrywek rowerowych w ciągu tych pięciu dni. Pogoda zaprezentowała swoje rożne oblicza: od warunków idealnych (nie za ciepło, trochę słonka, trochę wiaterku), po ekstrema (upał i patelnia lub ulewa). Miałem zatem przyjemność i porządnie się odwodnić jak i bardzo dobrze nawodnić (ubrania mokre do ostatniej niteczki). Pojeździłem przy silnym wietrze jak i zarówno w mżawce (duszno, wbrew pozorom gorąco i do tego jeszcze para skraplająca się na okularach). Do pełni doznań zabrakło tylko gołoledzi i śniegu...
          Również od strony technicznej było ciekawie. Zaczęło się od 'wybuchniętej' opony, jakichś drobnych skrzypień i pisków tu i tam, a skończyło się na lekko puszczającej starej dętce i wentylu, który odmówił posłuszeństwa z moimi pompkami. Na szczęście obyło się bez poważniejszych usterek. Pod koniec tygodnia łańcuch zaczął wydawać charakterystyczne bzyczenie, świadczące, że cotygodniowy rytuał czyszczenia będzie musem.
Pięć dni dojazdów to nie wszystko. Poza tym jeszcze jest dzień serwisowy w weekend - czyszczenie i sprawdzenie napędu, podłatanie dętki oraz umycie roweru po deszczowym dniu. Niby nic ale trochę czasu na te czynności trzeba poświęcić.

Wraz z regularną jazdą pojawiają się również pewne efekty uboczne:
  • Wilczy apetyt - pisałem o nim w temacie spalania energii na rowerku. Organizm przestawia się w inny tryb energetyczny i co za tym zmienia się nasza kultura żywieniowa. Normalnie funkcjonowałem na dwóch posiłkach dziennie. Teraz grzecznie szamie trzy albo cztery razy w ciągu dnia.
  • Zwiększone zapotrzebowanie na mikroelementy - Przyjmowanie dużych ilości płynów w skutek odwaniania, skutkuje zwiększonym zapotrzebowaniem na uzupełnianie pewnych pierwiastków. Jednym z ważniejszych jest magnez. Bez niego łatwo mogą się pojawić skurcze, od delikatnych zaczynając, a  na tych, które paraliżują i nie dają się zapomnieć przez kilka dni kończąc. Zatem grzecznie i regularnie łykam preparaty z magnezem.
  • Zwiększone zapotrzebowanie na sól. - Może to dziwne ale słone produkty zaczynają mi zdecydowanie bardziej pasować. Przypuszczam, że związki sodu podobnie jak magnez ulegają również wypłukaniu z organizmu. Na szczęście uzupełnienie niedoborów jest dużo prostsze. Dobrze posolony pomidorek załatwi sprawę (a przy okazji i pomoże z magnezem, bo z tego co wiem sporo go zawiera).
  • Nadwrażliwość termiczna - Przypuszczam, że jest to efekt przebywania na powietrzu i dużego wysiłku. Po tygodniu jazdy wejście do wanny gorącej wody zaczyna być lekko problematyczne. W sumie to nawet dobrze, nie trzeba jej tak grzać. Problem jest za to przy zasypianiu, kiedy zaczynamy się grzać przykryci nawet cienką kołderką. Jeśli miałbym to do czegoś porównać to jest przypomina mi to lekkie stany podgorączkowe (oczywiście termometr tego nie potwierdza), ale odczucia są podobne.
  • Opalenizna rowerowa i ogorzenie od wiatru - Nie da się tego ukryć. Już tydzień wrześniowego słonka wystarczył, by złapać trrochę opalenizny. Opalone ślady po okularach, chuście, rękawiczkach i reszcie garderoby są dosyć charakterystyczne dla nas rowerzystów : ). W sumie nie ma co narzekać. Na początku oficjalnego sezonu trzeba, by pomyśleć o jakimś filtrze - teraz po słonecznych wakacjach można sobie go odpuścić.
  • Zmęczenie i wstręt rowerowy - Mimo pewnego zaprawienia w boju to po całym tygodniu czuję jednak zmęczenie. Z jednej strony wczesne pobudki, a z drugiej sumaryczny dystans prawie 230km robi swoje. Niby nie dużo, słyszałem o takich, którzy tyle robią w ciągu dnia, ale trzeba tu przecież mierzyć względnie, wedle własnej miary. W sobotę trzymam się od roweru z daleka i pomimo fajnej pogody nawet mi przez głowę nie przejdzie, by gdzieś pojechać. ; )


          Za wysiłkiem idzie w parze również rozwój mięśni. Już po tygodniu widać pierwsze zmiany. Niby nic ale jeśłi ktoś uwielbia swoje ciasne spodnie to niech lepiej się dwa razy zastanowi nim zechce zacząć jeździć. Po jednym sezonie może się trochę zdziwić ;).


Nowe prawo rowerowe: przejazdy na pasach

          Prawodawca nie śpi i uszczęśliwia nas coraz bardziej. Tym razem na tapetę wzięto kwestie poruszania się rowerzysty po pasach. Przypominając, do tej pory rowerzyście wolno było przejechać po pasach jeśli miał do dyspozycji sygnalizację świetlną dla rowerzystów oraz odpowiednio wydzielone miejsce (np. przejazd rowerowy przy ścieżce rowerowej). Jeśli takiego przejazdu nie miał to musiał grzecznie zejść ze swojej maszyny i przeprowadzić ją po pasach.

          Aktualnie pierwsze udogodnienie... ma zostać skasowane. Zgodnie z nowym prawem będziemy zawsze musieli zatrzymać się przed przejściem, nawet jeśli będziemy mieli zielone światło. Podyktowane jest to jak zwykle troską o nasze bezpieczeństwo - w ten sposób mamy uzyskać czas, by się upewnić czy na przejazd nie wjedzie nam samochód. Wzruszające, jak bardzo ustawodawca troszczy się o nasz los. Szkoda tylko, że zamiast takich wątpliwych przepisów nie egzekwujetych już obowiązujących - np. o obowiązku zatrzymania się kierowców na zielonej strzałce. Ale o tym może innym razem, bo zagadnienie moim zdaniem jest dosyć ważne i ciekawe.

Zmiany te są moim zdaniem z kategorii: "i tak zostaną olane ale jak coś się komuś stanie to mu wtedy powiemy, że to jego wina bo się nie zatrzymał i przysolimy jeszczę karę". I tą miłą refleksją zakończę moje rozmyślania na ten temat.

Pełny zapis proponowanych zmian tutaj: KLIK
Przy okazji warto zapoznać się z naszymi prawami i obowiązkami ujętymi w pigułce: KLIK

O  powyższych niuansach będę pisał jeszcze szczegółowo, ale to za jakiś czas :).

wtorek, 18 września 2012

Rowerowe dojazdy ( 2 ) - ze skrajności w skrajność


  • 0,500 - Pierwsze 500m jest zawsze najgorsze. Rower leniwie nabiera prędkości na pierwszej prostej. Im szybciej jadę tym pęd powietrza jest większy. Zimnego powietrza, które momentalnie omiata całą sylwetkę. Przy 20km/h dosięga mnie zwątpienie - może jednak warto było wziąć bluzę? Jakby na potwierdzenie mijam jakaś kobieciną ubraną w kurtkę i... czapkę. Nie wiem kto ma głupszą minę. Ja, który się zastanawiam jak można w kalendarzowe lato latać w czapce czy ona patrząc na mnie ubranego 'na krótko' przy 12 stopniach. Mniejsza z tym.  Zdaję się jednak na swoje doświadczenie i jadę dalej. Nie cierpię się wracać.
  • 1,000 - Do organizmu powoli dociera, że albo włączy ogrzewanie albo nie będzie za wesoło. Powoli, z każdym kolejnym metrem zaczyna się robić ciepło. Po 3-4min od wyruszenia nie czuję już zimnego powietrza. Komfort termiczny osiągnięty. Dobrze, że nie wziąłem bluzy bo za 5min bym ją musiał chować do plecaka.
  • 1,100 - Dojeżdżam do pierwszego genialnego skrzyżowania w mojej dzielnicy. O tej porze jest ono pięknie zakorkowane. Bez większych problemów wymijam wężyki samochodów i ruszam dalej.
  • 2,300 - Pierwsza długa za mną. Jedzie się zaskakująco przyjemnie, jest mi ciepło, a nawet powoli zaczyna się robić gorąco. Lecę nieoficjalną dwupasmówką, szybki rzut oka za siebie, czysto, skręt w lewo i wjeżdżam pomiędzy osiedla domków na rubieżach swojej dzielnicy.
  • 2,400 - Objazdy i wykopy. Super. Na szczęście wiem gdzie chcę dojechać więc nawet chwila błądzenia po uliczkach nie psuje mi humoru.
  • 3,900 - Dojeżdżam do przejazdu kolejowego przed którym znowu stoi długi korek samochodów. Z ponurą satysfakcją wymijam znudzonych i na wpół przytomnych kierowców i omijając szlabany lecę dalej. Właśnie zyskałem od 5 do 15min w porównaniu do jazdy samochodem.
  • 4,700 - Krótki odcinek nową trasą i dojeżdżam do jednej z głównych arterii prowadzących do Wawy. Standardowo wężyk samochodów stoi grzecznie, by móc się włączyć do ruchu. Niewiele sobie z tego robiąc wymijam towarzystwo, zjeżdżam na chodnik i pakuje się na przejście dla pieszych. Zadziwiająco guziczek działa jak trzeba i po paru sekundach ( ! ) mam zielone. (W śródmieściu guziczki pełnią chyba funkcję dekoracyjną albo mają za zadanie odstresowywać sfrustrowanych przechodniów dając im ułudę kontroli.) Przecinam arterie i ruszam dalej mając w nosie całą skomplikowaną procedurę zawracania, która trzeba by tu wykonać samochodem.
  • 6,000 - Dwa proste odcinki. Nawierzchnia może nie najwyższych lotów, ale da się jechać. Wiaterek trochę daje się we znaki i spowalnia mnie, mimo to staram się utrzymywać średnią 25km/h. Początkowo planowałem jeździć 5km/h wolniej, ale o dziwo takie tempo okazało się dla mnie za niskie.  Mimo, że parę razy skręcam po 90 stopni to wiatr jakby zawsze w oczy. Tia... tzw. RPM I (pierwsze Rowerowe Prawo Murphy'ego).
  • 8,800 - Kolejna prosta. Ruch niewielki, nawierzchnia bardzo dobra. Po prawej w oddali widzę panoramę stolicy jakby wyciętą z szarego kartonu. Wygląda prawie jak tła z dawnych gier komputerowych, gdzie dalekie obiekty były po prostu płaską teksturą narzuconą na płaszczyznę. Pajacyk Kultury ma pozornie nie więcej niż 3cm. Dopiero do mnie dociera jak daleko od mojej dawnej trasy dojazdowej jestem. Jest mi już autentycznie gorąco, ale dotleniony mózg wysyła raczej pozytywny komunikat. Jest po prostu fajnie. Słonko świeci, wiaterek powiewa (w złą stronę, bo w złą, ale zawsze). Okoliczności przyrody wręcz idealne na jazdę. Można sobie popodziwiać okolicę -pola, drzewka i takie tam bajery, których normalnie się raczej nie zauważa. Gdy robi się już prawie poetycko (prawie zapomniałem, że jadę do pracy ;) ) smród gnojówki czy innego nawozu sprowadza mnie brutalnie na ziemię...
  • 10,100 - Wjeżdżam do pierwszej miejscowości przelotowej. Z tego co pamiętam będzie ich trochę. Kręcę się to na jednym rondzie, to na drugim (oh, jakie to modne się ostatnio zrobiło) i próbuję nie pomylić drogi. Wszystkie te miasteczka są do siebie w końcu bardzo podobne, na szczęście orientowanie się na wszechobecne reklamy zawsze pozwala znaleźć w końcu dobrą drogę ;).
  • 11,000 - Po prawej mijam ścianę lasu. Drzewa zapewniają przyjemny chłód i cień. I ten zapach. Ech... prawie jak dwa tygodnie temu nad jeziorem. Można się rozmarzyć...
  • 11,100 - Rozmarzyć gdyby nie samochody, które raz po raz wyprzedzają mnie z lewej. Zauważyłem, że im kto ma lepszy samochód tym ma tendencję do wyprzedzania w mniejszej odległości. Nie wiem czy to rozbuchane drogowe ego panów prezesów i dyrektorów czy może po prostu moje uprzedzenie, ale coś w tym chyba jest. Stare graty jakimś cudem zawsze grzecznie zjeżdżają na lewy pas podczas gdy wszystkie Audice, BMWice i Mercedesy zachowują się jakby wizyta na lewym pasie była jakimś faux pas.
  • 12,500 - Na szczęście ktoś chyba zrozumiał sytuację panującą na tym odcinku i puścił pod lasem drogę dla rowerów. Nie trzeba mnie dwa razy namawiać. Zjeżdżam na szeroką ścieżkę wyłożoną niefazowaną kostką ( ! ). W końcu mogę spokojnie popodziwiać ścianę lasu i przebijające się przez nią promienie słońca. Kostka lekko klawiszuje - widać, że nie zasypano jej piachem. Ciekawe - zamysł projektanta czy zwykła oszczędność?
  • 13,600 - Drzewo. Na środku ścieżki. Jak przypuszczam wycięli kilkumetrowy pas lasu, by zrobić ścieżkę, tymczasem specjalnie zostawili na środku jedno drzewo. Po zbliżeniu widzę się, źe to kawał drzewiska - chyba stara wierzba. Po chwili zmysł ekologiczno-estetyczny wygrywa i uznaję, że w sumie dobrze, że ja zostawili. Ścieżka na szczęście omija ją w miarę łagodnym łukiem, nie ma się co spinać.
  • 14,000 - To co dobre szybko się kończy. Zjeżdżam ze ścieżki i na szczęście dalej lecę już mało uczęszczaną drogą. Nie niepokojony przez wyprzedzające samochody mogę wrócić do cieszenia sie z jazdy.
  • 15,600 - Kolejna miejscowość i kolejne światła. Nagle do mnie dociera, że to dopiero drugie na mojej trasie. Patrzę na licznik i trochę nie dowierzając widzę, ze zrobiłem juz 3/4 trasy - to ponad 1.5 raza dłuższy odcinek niż dojeżdżałem jeszcze przed rokiem. Zerkam na zegarek i znowu zdziwienie. Jak widać możliwość 'lotu' na długich prostych bez świateł i nieustannego zatrzymywania tak charakterystycznego dla jazdy miejskiej pozwala mi połykać kolejne kilometry w niezłym tempie. Mięśnie też inaczej się męczą, kiedy są obłożone w miarę jednostajnym obciążeniem. Ciągłe hamowania i przyśpieszenia są znacznie bardziej męczące niż utrzymywanie nawet wysokiej prędkości średniej. Nic tylko się cieszyć.
  • 16,000 - Jedna z ostatnich prostych. Lecę wąską drogą. Lewy pas cały zajęty przez stojące samochody na długości chyba kilometra albo i dalej. Niedobrze. Zerkam za siebie i widzę czający się samochód. I się zaczyna... Raz po raz kierowcy wyprzedzają mając w nosie ustawowy minimum metr do rowerzysty.  Ni by z prawej mam chodnik, ale wąski i jeszcze co 50m latarnia. Do tego nawet za bardzo nie ma jak na niego wjechać. Wrzucam wyższy bieg i rozkręcam się do lekko ponad 30km/h. Przez chwilę wykręcam nawet 47km/h i zastanawiam się czy Pan kierowca za mną się choć trochę zdziwił. Niestety forma jeszcze nie ta, by tak szaleć dłużej i po parunastu sekundach zwalniam. Kolejne samochody wyprzedzają mnie. Moja irytacja wzrasta i postanawiam odbić trochę w lewo, z dala od wysokiego krawężnika i kanaliku odwadniającego. Skoro mają mnie wyprzedzać to niech przynajmniej robią to jak należy. Trzy kolejne metalowe pudła wymijają mnie w jeszcze mniejszej odległości... Rzucam pod nosem jakieś przekleństwo i zauważam, że korek na lewym pasie się w końcu kończy. Uff.
  • 19,100 - Ostatnie odcinki przede mną. Z górki - jak miło. Po chwili jednak dociera do mnie, że jadąc do domu będzie pod górkę. Ale za to z wiatrem! - kolejny genialny przebłysk wdziera się do głowy. O ile nie zadziała kolejne RPM (Jeśli rano jechałeś pod wiatr to po południu wiatr zmieni tak kierunek byś znowu miał pod wiatr.).
  • 22,400 - Ostatnie światła na trasie. Nie chrzanię się ze staniem na ulicy i zmykam na przejście dla pieszych. Dwie minuty później jestem na miejscu. Czas: jakieś 52min + ewentualne postoje na światłach. Prędkość średnia: 25,9km/h. Super.  Jestem zlany potem, ale szczęśliwy. Organizm się wybudził i po porannym niewyspaniu nie ma nawet ani śladu. 15min później po przebraniu się i wzięciu szybkiego prysznica mogę pełen energii  działać dalej.

Tak to właśnie mniej więcej wygląda. Od zimna, apatii i lenistwa do gorąca, radości i energii. Ruch to zdrowie mawiają. I wiecie co? Mają chyba rację.

EPILOG
          Pierwszy dzień niestety nie był taki miły i przyjemny jakby mógł wskazywać powyższy zapis. Po 8h siedzenia w pracy okazało się, że zadziałało RPM III (Jeśli coś się może spieprzyć to spieprzy się wtedy, kiedy ewentualny powrót lub wezwanie pomocy będzie najbardziej utrudnione.). Moja nowa, nie tak dawno kupiona oponka uległa samoistnemu rozerwaniu. Dziura jaka powstała pozwalała przełożyć przez nią palec...
Prawie nowa opona, mniej niż 300km przejechane. Shit happens. Rozerwany cord - nie za wiele można tu zrobić. Reklamacja w toku.
           Chyba nie muszę mówić jaką ładną wiązankę puściłem w eter? Opona i dętka rozwalone - nic z tym nie można zrobić, nawet jakby się miało łatki albo nową dętkę. Wezwanie ojca z samochodem też było kiepskim pomysłem bo w popołudniowych korkach jechałby tu ze 2h w jedną stronę. Skończyło się na przejechaniu prawie 11km na feldze do jednej z miejscowości, przez które rano leciałem tak, by objechać chociaż część korków. Wtedy wezwanie service-caru było już bardziej sensowne.
           I to jest chyba mniej więcej pełny obraz dopiero. Różne rzeczy się chrzanią w najmniej odpowiednich momentach. I nie można się zniechęcać. W domu miałem być w 55min, a wróciłem po 2h. Zły, zrezygnowany i zmęczony tym razem. Nie ma jednak 'wybacz'. Klucze w garść, rower do góry kołami  i trzeba wymienić  dętkę (ta z półcentymetrową dziurą nadaje się juz tylko do kosza) oraz wyciągnąć jakąś starą oponę. Dlaczego? Dlatego, że jutro rano trzeba ruszyć znowu...

EPILOG EPILOGU
           Czekając na service-car w owym miasteczku usiadłem sobie na ławce obok jakiegoś dziadka z rowerem (prościutki macrocash). Od słowa do słowa okazało się, że Pan (były inżynier - konstruktor) też jest zapalonym rowerzystą. Po wymianie poglądów co to my sądzimy o wadliwych towarach, które się wciska klientowi - oto co mi powiedział: "Wie pan, moi znajomi  to się dziwią jak im mówię, że ja jeżdżę po 30km na rowerze i pytają mnie czy w tygodniu czy w miesiącu. A ja im odpowiadam, że dziennie, hehe. Ja to po prostu lubię, to tak dla zdrowia. Sobie powolutku jeżdżę, trzy, cztery godzinki tutaj po okolicy. Kiedyś jeździłem z kimś, teraz jeżdżę sam - tak mi się bardziej podoba. Rower dla zdrowia, a dla umysłu to sobie czasem jakąś całkę albo różniczkę policzę, pan wie." I tu się uśmiechnął - jak mniemam,  jak inżynier do inżyniera (dobrze, że nie znał moich poglądów odnośnie matematyki wyższej :D). Jak widać na rower zawsze jest czas i to zostaję w człowieku pomimo lat. A ten Pan miał ich 80...

poniedziałek, 17 września 2012

Jak NIE przypinać roweru? ( 2 )

          Chciałem dzisiaj zamieścić wpis kończący opis doznań rowerzysty dojeżdzającego... ; ) Ale niestety złożenie się dzisiejszego powrotu, basenu i jeszcze paru drobnych acz bardzo irytujących elementów sprawiło, że padam na twarz. Zamiast tego zamieszczam kolejną fotkę z cyklu: jak nie przypinać roweru.

          Jak widać tym razem mamy znacznie bardziej oryginalne podejście do tematu - rower spięty za drucik koszyka! Dwa pozostałe to już klasyczna realizacja tematu: koło jako najważniejsza część roweru. Cóż... zawsze zostanie materiał na zbudowanie sobie monocykla. ; )

niedziela, 16 września 2012

Nowe prawo rowerowe: światełka


          Od 8 października wchodzą nowe zaktualizowane przepisy dotyczące wyposażenia roweru. Nie będę się tu teraz produkował i przepisywał notki z innego serwisu - każdy się może z nim zapoznać TUTAJ. Mimo że nie jestem specjalnie praworządny (ah, ten chaotyczny dobry z Baldur's Gate'a :) ) to uważam, że każdy rowerzysta powinien się zapoznać z tym artykułem. Zwłaszcza, by uniknąć zdziwienia podczas ewentualnego zatrzymania przez boys in blue...
          Zmiany ciężko uznać za znaczące, to bardziej dopasowanie prawa do sytuacji życia codziennego. Każdy rowerzysta, któremu życie miłe i tak już od dawna używa odpowiedniego oświetlenia i wcale nie potrzebuje do tego zapisów w Dzienniku Ustaw. Światło z przodu i z tyłu oraz sprawne hamulce to w końcu podstawa. Co do dzwonka to bym już polemizował czy jest niezbędny ale mniejsza o niego. Ciekawe co na nowe zapisy powiedzą wszelkiej maści hipsterzy i panowie kurierzy, którym takie gadżety są raczej obce ;).
          Pamiętajmy, że poza rowerzystami mniej lub bardziej świadomymi jest jeszcze cała grupa rowerzystów okazyjnych i niedzielnych, którzy w nosie mają przepisy i ich zmiany oraz podchodzą do wszystkiego dosyć lekceważąco. Każdy pewnie spotkał kiedyś takiego nieoświetlonego ducha jadącego drogą albo ścieżką rowerową... Na szczęście nowe przepisy przynajmniej w teorii pozwolą tępić takie zachowania i w razie czego racja będzie bezdyskusyjnie po naszej stronie.
          Artykulik jest podwójnie ciekawy ponieważ również odkrywa absurdy istniejącego prawa. Wystarczy zapoznać siez fragmentami poświęconymi paskom na oponach lub nakładkom na szprychy. Można się pośmiać ale strach pomyśleć co się będzie działo jak się kiedyś trafi na policjanta służbiste co miał akurat zły dzień...
          Więcej o światłach, odblaskach i przepisach w przyszłości.

Ile kalorii spalamy na rowerze?


          W poprzednim wpisie wspomniałem trochę o tym jak dużym obciążeniem jest jazda na rowerze dla organizmu. Nie jestem jakimś maniakiem liczenia kalorii, ale staram się mniej więcej orientować jakie produkty ile dają mi energii oraz jak wygląda ich spalanie podczas różnych aktywności.
          Jak to wygląda podczas jazdy rowerem? Wszystko jest uzależnione oczywiście od dwoch podstawowych parametrów: naszej masy oraz prędkości jaką osiągamy. Bardziej złożone tabele obejmują jeszcze dynamikę jazdy, ale uznaję ten parametr za zbyt rozmyty, by się nim kierować. Poza tym przecież nie chodzi o to, by policzyć wszystko co do ostatniej kcal, a mieć jako takie ogólne pojęcie.

  • Rowerzysta ważący tak jak ja ok. 85kg i jeżdżący z prędkością 21-25km/h spala ok. 850kcal na godzinę wg. tego kalkulatora.
  • wg. tego łapię się na zakres: 817kcal. 

       Dokładne wartości każdy moze policzyć dla siebie za pomocą powyzszych tabel i kalkulatorów lub poszukać samodzielnie. Pomoc znajomego trenera lub dietetyka też na pewno będzie nieoceniona.
         Wystarczy popatrzeć na wyzsze prędkości i szybko nam wyjdzie, że przecietny kolarz podczas wyścigu spala tyle kalorii ile górnik podczas całodziennej szychty ;). 
          Oznacza to, że poświęcając na dojazdy ok. 2h spalam mniej więcej 1600-1700kcal. W zestawieniu nie jest uwzględniany wpływ temperatury i przyznam się, że nie udało mi się znaleźć jednoznacznych tabel, które by ten parametr uwzględniały. Tak czy owak co wartość 1600kcal oznacza w praktyce? Mężczyzna 25 lat, 85kg wagi, 190cm pracujący umysłowo i nie uprawiający sportów potrzebuje dziennie ok. 2100kcal. Oznacza to, że dołożenie 2h jazdy zwiększa nasze zapotrzebowanie na kalorie prawie dwukrotnie. Mówiąc inaczej - wilczy apetyt murowany. Dla porównania tabliczka 100g czekolady mlecznej to ok. 500-550 kcal, baton snickers ok 50g - 260kcal, jabłko - ok. 70kcal.
          Jak widać jeżeli chcemy regularnie jeździć do pracy rowerem koniecznie musimy zadbać o odpowiednią dietę uwzględniającą zwiększone zapotrzebowanie energetyczne. Zaniedbanie tego może łatwo doprowadzić do wycieńczenia organizmu, a  co za tym idzie problemów ze skupieniem, rozdrażnienia czy znacznie poważniejszych problemów zdrowotnych w niedalekiej przyszłości. O tym, że dojazdy zamienią się dla nas w koszmar i szybko je pewnie zarzucimy już nie będę wspominał... Podobnie jak o tym, że kalorie należy uzupełniać dobrymi produktami bogatymi  w witaminy i mikorelementy. Zjadanie 3 BigMaców dziennie napewno nie jest dobrym rozwiązaniem ;).

Zatem - smacznego i na zdrowie :). 

piątek, 14 września 2012

Rower dla mamy / babci


          Nie tak dawno stanąłem przed wyzwaniem: kupić rower dla mamy. Przyznam sie, że wybór optymalnego jednośladu nie był wcale taki prosty jak mi się na początku wydawało. W tym krótkim wpisie postaram się podsumować swoje przemyślenia. Być może bedą one dla kogoś pomocne.
          Na samym początku trzeba dobrze się zastanowić nad naszą grupą docelową. Mama / babcia to osoba raczej starsza, która rower będzie traktować jako umilacz czasu, ewentualnie jako środek transporu do/z sklepu (lekarza/kościoła/targu). Nie będzie rozwijać zawrotnych prędkości. Nię będzie jeździć w trudnym terenie. Dodatkowo osoby te wychowane w zupełnie innych czasach mają swoje przyzwyczajenia. Moja mama mimo upływu lat nie potrafiła się przyzwyczaić do hamulców klamkowych i niejednokrotnie z uporem próbowała hamować  kręcąc pedałami  do tyłu. Podobnie ma się sprawa z przerzutkami. Mimo moich usilnych tłumaczeń prawidłowa obsługa tego ustrojstwa nigdy nie stała się jej mocną stroną. Możemy próbować z tym walczyć i edukować albo... kupić odpowiedni rower.
  • Rama: mamy do wyboru dwa rodzaje: albo stalówka, albo aluminiowa. Ta pierwsza występuje powszechnie w tańszych rowerach, ta drugą wiąże sie już z wydatkiem powyżej 600zł. W praktyce ramy te różnią się wagą, oczywiście na korzyść tej drugiej. Jeśli mozemy sobie pozwolić na taki wydatek to bierzmy ramę aluminiową. Zawsze trochę odchudzimy rower i tym samym będzie on przyjemniejszy w użytkowaniu. Co do rozmiaru ramy to jestem zdania, że lepiej wziąć trochę mniejszą i ewentualnie wyciągnąć wyżej siodło niż kupić ramę za dużą, która będzie problematyczna do wsiadania/zsiadania. Pamiętajmy, że mama/babcia niekoniecznie musi być sprawna jak my i zsiadanie z dużej ramy może być pewnym problemem.
  • Napęd: Osobiście zdecydowałem się na rower 3 biegowy z przerzutką zintegrowaną w piaście. Rozwiązanie takie jest proste w obsłudze i intuicyjne (nawet dla kogoś kto nie jeździł wcześniej na przerzutkach), w pełni wystarcza do jazdy miejskiej oraz jest praktycznie nie do zajeżdzenia podczas normalnej eksploatacji. Odpadnie nam również problem częstych regulacji i usuwania luzów z tańszych klasycznych przerzutek powszechnie montowanych wtym segmencie. Warto zwrócić uwagę na osłonę łańcucha. Mała rzecz, a pozwoli uniknąć plamienia kreacji wyjściowych smarem ; ).
  • Hamulce: Miały być w piaście to będą w piaście. Oldschool na całego. Na szczęście rozwiązanie to jest cały czas popularne, więc czemu mielibyśmy go nie wybrać. Zatem tylny hamulec na torpedzie, a z przodu klasyczny v-brake.
  • Siodełko: Powinno być duże i wygodne, najlepiej na sprężynach. Może i kolarzom może wystarczyć kawałek carbonowej deski, pamiętajmy jednak, że babcia raczej się ścigać nie będzie. Warto więc wziąć kawał porządnego siodełka, albo wręcz siodła niż później je wymieniać, bo jakiś żelowo/gumowany wynalazek się nie sprawdzi. Patentów z amortyzowaną sztycą nie polecam ponieważ rozwiązanie to nie należy do najtrwalszych.
  • Przedni widelec: Wybrałem zwykły sztywny w kolorze ramy. Doszedłem do wniosku, że amortyzator do jazdy miejskiej nie jest niezbędny, a dokładanie pieniędzy do byle jakiego widelca z amortyzacją wcale nie poprawi komfortu jazdy za to będzie realnie odczuwalne w portfelu...
  • Oświetlenie: Warto się zastanowić nad tym elementem. Oczywiście w dzisiejszych czasach kupno zestawu lampek jest dziecinnie proste ale pamiętajmy, że wymaga to dodatkowego montażu (i demontażu przed każdym dłuższym nienadzorowanym postojem, bo komuś się jeszcze spodoba...) i może być uznane za zbyt skomplikowane w obsłudze przez osobę obdarowywaną. Do tego dochodzi jeszcze kwestia baterii. Rozwiązaniem jest oczywiście dynamo. Nigdy nie byłem jednak przekonany do dynama instalowanego przy kole. Dosyć często wynalazek ten po prostu nie działał, a  do tego nie należy do zbyt estetycznych moim zdaniem. Zdecydowanie lepszym rozwiązaniem jest dynamo zintegrowane w przedniej piaście. Dzięki temu nic nam nie szpeci roweru, działa zawsze jak trzeba, a do tego nie ma ryzyka, że babcia zapomni o światłach, bo po prostu tak się nie da : D.
  • Koszyk/bagażnik: Dwie dosyć ważne sprawy. Chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego. Koszyki występuja w dwóch podstawowych wariantach: drucianych lub wiklinowych. Wybór zależy już tylko od naszego gustu i zasobności portfela.
  • Błotniki: Mimo, że jazda w złych warunkach nie będzie zbytnio preferowana przez obdarowywaną to jednak uznajmy błotniki za mus. Najlepiej wybrać zwykłe porządne, metalowe blotniki na stałe mocowane do roweru. Wszelkie patenty z ażurowymi maskownicami na pół koła może i wyglądają ładnie ale uznałbym je za raczej nie praktyczne: zwiększają masę roweru oraz utrudniają ewentualne czyszczenie.


          Powyżej wypisałem moim zdaniem najważniejsze cechy roweru dla mamy / babci. Oczywiście warto się skusić jeszcze na jakiś ładny kolor lub malowanie oraz dokupić dobrą blokadę.
          Gdzie kupować? Szczerze chciałbym powiedzieć, że w sklepach rowerowych. Ale prawda jest taka, ze ceny są zdzierskie, po prostu. Za egzemplarz Accenta mnie więcej pasującego do powyższej specyfikacji w sklepie chcieli między 1100-1200zł. Na plus mogę powiedzieć, że posiadał amortyzowany widelec chyba. Na minus zaliczę beznadziejne szaro-buro-czarne kolory. Zdecydowanie lepsze ceny znajdziemy na Allegro i sklepach internetowych. Tam, taki rower kupimy już za jakieś 800-900zł. Polecam zwłaszcza produkty Arkus-Romet, wśród nich znalazłem najwięcej sensownych modeli.
Podobny egzemplarz (na sztywnym widelcu w kolorze ramyi ładniejszymi chwytami oraz siodłem) okazał się strzałem w dziesiątkę. W internecie do kupienia za 800zł (rzekoma przecena z 1300zł...), w sklepi stacjonarnym cena to ok. 1300-1400zł.
          Oczywiście w sklepach stoja piękne Batavusy i inne markowe holendry. Tylko czy ładny nietypowy kolorek (to trzeba im przyznać) i parę literek na ramie jest warte wydawania trzech, czterech lub pięciu tysięcy? Mogę was zapewnić, że będzie jeździł tak samo, a babcia może nawet nie zauważyć różnicy o ile jej nie pokażecie paragonu ; ).

czwartek, 13 września 2012

Rowerowe dojazdy ( 1 ) - to jest wojna


          Wróciłem na rower. Tak, mogę to chyba napisać. Po ponad roku ponownie zacząłem dojeżdżać na dwóch kołach. Wcześniej jeździłem  na uczelnie, a teraz już do pracy. Wcześniej było 21km dziennie po mieście, teraz będzie 45km po drogach podmiejskich. Można, by powiedzieć, ze to paradoks, ze te dwa dystanse pokonuje praktycznie w jednakowym czasie. Jednak długie odcinki dróg bez świateł robią kolosalną różnicę.
          I zaczęło się... Zadziwiające jak człowiek szybko zapomina o pewnych sprawach i przyzwyczaja się do lenistwa. Ale po kolei...

  • t - 80min - Pobudka. Mimo, że budzik ma zadzwonić za 30min ja już się budzę. Innych nie może podnieść kilka alarmów, a ja zawsze się budzę przed czasem. Zawsze. Nie wiem czemu.  I to pomimo tego, że normalnie zacząłbym dzień dopiero za 2-3h... Niepewnie zerkam za rolety sprawdzając pogodę. Z pewną obawą nasłuchuje czy nie słychać odgłosu kropel bębniących o dach albo charakterystycznego szumu ruchu ulicznego po mokrych jezdniach. Nic. Chociaż tyle dobrego. Układam się wygodniej i liczę, że złapie jeszcze parę minut snu. Nic z teg..., ech, to przynajmniej posiedzę jeszcze chwile w miłym ciepełku z dala od okrutnego świata za oknem.
  • t - 50min - Wstaje. Odpalam komputer i uruchamiam ICM, jedyną prognozę pogody, której ufam na mniej więcej 12h do przodu. Uff. Na szczęście nie będzie dzisiaj padać. Chwilę analizuje półprzytomnym wzrokiem wykresy temperatury i wiatrów. Ma być całkiem przyjemnie dzisiaj. Po chwili dociera do mnie, która jest właśnie godzina i ponownie przyglądam się temperaturze. Mina mi trochę rzednie.
  • t - 40min - Schodzę na dół i zerkam na termometr. 12.5 stopnia. Ułamek sekundy później wskakuje temperatura 12.6. Zupełnie jakby chciał mnie zachęcić - myślę sobie. Nie jest źle... zawsze mógł iść w dół. Dreszcz jednak przechodzi mnie i tak i tak. Jestem niewyspany i nie głodny - organizm jeszcze nie przestawił się na inną porę śniadania (spoko, jutro będzie już co innego). Włączam czajnik, by zagrzać sobie wody na herbatę i wlać trochę ciepełka do ciała, które przeszywają dreszcze. Wcale nie mam ochoty pchać się na rower. Ale jednocześnie dobrze wiem, że klamka już zapadła.
  • t - 20min - Żyję w czasach, kiedy większość ludzi za śniadanie traktuje kubek kawy i papierosa. Ja staram się sobie jak najbardziej dogodzić. Ma być dużo, pożywnie i w miarę smacznie. Nie, nie jestem żadnym freakiem żywieniowym. Ale dobrze wiem, że codzienna jazda na rowerze to jednak znaczny wysiłek. Spalam więcej kalorii zarówno na sam ruch jak i na ogrzanie się w niezbyt ciekawej temperaturze. (Sama godzina jazdy moją prędkośćią na rowerze to około 800kcal. Dodajmy do tego niską temperaturę i to, że jadę godzinę w jedną strone i godzinę w drugą. I nagle się okazuje, że potrzebuje prawie 2x więcej kalorii niż w czasie normalnego nierowerowego dnia).  Zerkam ponownie na termometr ale ten najwyraźniej nie chce się już wyżej piąć. Łykam dodatkowo tabletkę magnezu. Odwodnianie podczas jazdy i przyjmowanie potem dużych ilość wody wypłukuje skutecznie ten pierwiastek z organizmu dlatego by uniknąć skurczy łykam suplement. Na koniec robię sobie kanapkę z nutellą. Zawsze pare kcal więcej, a i endorfinki na lepszy humor nie zaszkodzą.
  • t - 10min - Czy aby wszystko na pewno spakowałem? Ubrania na zmianę? Są. (W końcu głupio pierwszego dnia w pracy paradować w stroju kolarskim). Woda? Jest. Coś do zjedzenia, by zregenerować się trochę przed podróżą powrotną? Jest. Licznik? Jest. Światła? Nie, nie potrzebuje. Będę jechał za widnego. Spoglądam na półkę z gratami rowerowymi. Błotniki? Nie trzeba - będzie sucho. Dętka? Łatki i klej? Spoglądam na nowe opony, które nie tak dawno założyłem na rower. Nieee. Nie ma potrzeby. Przecież mi tego nie zrobicie. Pierwszego dnia sobie odpuszczę i nie będe zapychał plecaka. Możecie spytać czemu  nie wrzucę wszystkiego jak leci. Ano dlatego, że każdy kilogram niewykorzystany więcej w plecaku to w końcu każdy kilogram, który się wozi na próźno w te i we wte.
  • t - 3min - Z niepewnością podchodzę do roweru i sprawdzam obie opony. Są twarde jak kamień. Ufff. Ile razy już mi się zdarzało, że na chwilę przed ruszeniem odkrywałem kapcia. A wiadomo co wtedy... Parę szybkich przekleństw i ekspresowa akcja zmiany dętki oraz układanie w myślach wyjaśnień dla przełożonych. A jak się człowiek śpieszy to... wiadomo co dalej....
  • t - 1min - Otwieram drzwi od garażu. Zimno momentalnie mnie przenika. Szaro, buro...   Zastanawiam się czy krótkie spodenki i krótki rękawek to dobry wybór. Po chwili jednak przypominam sobie jak to wyglądało w praktyce jeszcze rok temu. Damy radę - dodaje sobie otuchy  ale widok ulicy pogrążonej w cieniu i chłodny wiaterek nie są zbyt zachęcające.
  • t - 0min - Zeruje licznik i ruszam...


          Tak właśnie wygląda mniej więcej mój poranek 'rowerowy'. Możecie się śmiać, że szykuje się co najmniej jak do wielkiej wyprawy ale tak to właśnie jest. Każdego dnia wyprawa. Każdego dnia sprawdzanie pogody, sprawdzanie sprzętu, pakowanie (a wziąłem to?, a tamto?). 
          Każdy błąd i zapominalstwo może się zemścić. Jeśli czegoś zapomnimy i się nam przypomni w trasie to zawsze możemy wrócić ale to nadłożenie kolejnych kilometrów, strata kolejnych minut. Nie ma przebacz. Nie ma miejsca na gapiostwo i rozlazłość. Tutaj nie depniemy po gazie, by pojechać szybciej i zawrócić, nie wskoczymy do metra, by wrócic do mieszkania po coś.

          A czemu rower? Ano temu, że jestem nim wstanie dojechać w jakieś 55min na miejsce. I wiem, że te 55min jest pewne, zawsze (nie licząc awarii na trasie oczywiście).To samo komunikacją miejską zajmie mi od 65min w najlepszym wypadku do nieskończoności (pociąg, metro i autobus podmiejski) w pozostałych. Czas dojazdu w tym przypadku jest w dużej mierze losowy. I nie zapominajmy o kosztach biletów, które już są drogie,a bedą jeszcze droższe.
Czemu napisałem w tytule, że to jest wojna? Bo to jest wojna, wojna z własnym leniem, wojna z pogodą i z własnymi słabościami. Dla mnie to taka mała próba charakteru. My rowerzyści często robimy dobrą minę do złej gry, bo użalanie się nad sobą w niczym nam nie przecież nie pomoże. Trzeba byc buńczucznym. Trzeba walczyć z samym sobą. Dlatego właśnie jak lecimy trasą i kolarz z naprzeciwka nam machnie, skinie kaskiem albo rzuci jakieś pozdrowienie to od razu robi się nam lżej. Albo jak ktoś się podepnie pod nasz tunel aerodynamiczny i jedziemy razem zmieniając się co chwile. On wie. On przechodzi przez to samo. Skoro on może to i ja mogę. I to jest fajne. Ten krótki moment, kiedy wiemy, że są i inni wariaci, którzy mogą nas zrozmieć.
Spróbujcie kiedyś przez miesiąc to sami to zrozumiecie...

CDN.

niedziela, 9 września 2012

Garść informacji o dętkach


          W ostatnim wpisie było o oponach to teraz wezmę się za dętki. Dętek podobnie jak opon mamy dziesiątki. Tutaj, w przeciwieństwe do opon, na szczeście nie występuję problem bieżnika ;). Kupując dętkę oczywiście zwracamy uwagę na jej rozmiar. Przypuszczam, że w sytuacji awarynej można, by spróbować założyć większą dętkę na mniejsze koło ale co do skuteczności tego rozwiązania nie będe się wypowiadał, bo jeszcze go nie przerabiałem.            
          Oprócz wielkości dętki trzeba zwrócić uwagę na jej szerokość dopasowaną do szerokości koła i wyrażoną w calach albo milimetrach. Jedna dętka pasuje do kilku szerokości opon dlatego zazwyczaj na opakowaniach podawane jest pewien zakres.
          Podstawową kwestią przy zakupie dętki jest rodzaj i długość zastosowanego zaworu. Wybór podyktowany jest przede wszystkim posiadanym rodzajem obręczy, pompki i upodobaniami. Może się zdarzyć, że przy węższej obręczy nie będziemy w stanie upchnąć zaworu samochodowego. Możemy wtedy albo się z tym pogodzić i kupić inną dętkę albo ją lekko rozwiercić przy użyciu wiertarki. Oczywiście zabieg ten należy zrobić z wyczuciem i zdawać sobie sprawę z ewentualnych konsekwencji. Co innego lekkie rozwiercenie, by przepchnąć gumowy nadlew wokół zaworu, a co innego wiercenie 2mm by upchnąć sam trzpień...

 Jakie mamy rodzaje wentyli rowerowych?

  Wentyl samochodowy (auto, Shradder, AV) - zawór typowy dla kół samochodowych. Gruby i wytrzymały, odporny na złamanie. Dodatkowym atutem jest, że pozwala podpompować kółko na każdej stacji benzynowej. Powietrze spuszcza się poprzez wciśnięcie 'pręcika' w środku. Zawór można rozkręcić przy użyciu cyrkla albo wąskich kombinerek.
          






  Wentyl kolarski (Presta, SV) - drugi najpopularniejszy zawór stosowany w rowerach. Osobiście nie przepadam za tym rozwiązaniem. Po pierwsze dłuższe wentyle można stosunkowo łatwo złamać (udało mi się to dwa razy podczas energicznego pompowania), a po drugie odkręcany zaworek lubi się giąć przez co pompowanie jest utrudnione, a i szczelność zaworu staje pod znakiem zapytania. Na koniec zaznaczę tylko, że jest nam potrzebna specjalna końcówka do pompki, by móc korzystać z tego zaworu. Powietrze spuszczamy poprzez odkręcenie nakrętki na zaworku i jej wciśnięcie. Po napompowaniu dętki, nakrętkę trzeba dobrze przykręcić.
          


  Wentyl Dunlop (DV) - obecnie najrzadziej używany rodzaj zaworu. Nie miałem nigdy okazji z niego korzystać ale sądząc po wyglądzie jest podobnie wytrzymały jak samochodowy. Do pompowania wystarczy ta sama pompka co do Presty. Spuszczanie powietrza odbywa się poprzed wykręcenie wewnętrznego wkładu.







          Posiadacze dętek SV i DV mogą kupić sobie specjalną przejściówkę i tym samym korzystać z dobrodziejstw pompek i kompresorów samochodowych.

Przejściówka SV/DV -> AV

           Oprócz zwykłych dętek na rynku można znaleźć kilka patentów, które są dosyć interesujące. Jednym z nich są np. dętki FOSS. Poza tym, że wykonane z przeźroczystego materiału i lżejsze od klasycznych butylowych to cechują się niebywałą odpornością na przebicia. Należy to oczywiście traktować jako dodatkową ochronę koła ale dopiero, zaraz po dobrej oponie z warstwą antyprzebicową. Zdjęcie poniżej można traktować jako fake ale film na końcu wpisu nie pozostawia już żadnych wątpliwości. 
          Dętki można doraźnie łatać przy użyciu zapalniczki albo specjalnego zestawu naprawczego, więc jak widać nawet producent przewiduje, że jednak da się ją przebić ;). W czym tkwi haczyk zatem? W cenie ponad 4x wyższej niż za klasyczną dętkę. Czy warto? Niech każdy odpowie sobie już sam. Jeśli się kiedyś skuszę to na pewno podzielę się wrażeniam z użytkowania.

piątek, 7 września 2012

Co warto wiedzieć o oponie rowerowej? ( 2 )


          W poprzednim wpisie napisałem trochę podstawowych rzeczy o oponkach. W tym skupię się na trochę innych kwestiach, być moze bardziej praktycznych z punktu widzenia wyboru konkretnego modelu. Na co zwrócić uwagę kupując oponę do roweru? Jak już pisałem liczba producentów i modeli może przysporzyć o ból głowy. Próby porównywania kolejnych modeli są utrudnione, bo praktycznie każda opona jest inna i przypomina to trochę porównywanie jabłek do gruszek.

TPI: 

          Producenci często lubią się afiszować podawaniem tajemniczej wartości TPI. Jest to skrót od ang. threads-per-inch i oznacza mniej więcej tyle co liczbę 'nitek' na cal. Owe nitki to tzw. oplot, który stanowi szkielet dla gumy w oponie. Gęstość oplotu waha się od 30 do ponad 300 TPI, przy czym przy klasycznych oponach nie przekracza zazwyczaj 120. My klienci oczywiście lubimy cyferki. Wiadomo, że im większa tym lepsza ;). Tak jak aparat 12MP jest 'lepszy' od tego co ma 8MP, albo rower z 30 biegami jest 'lepszy' od tego z 21 tak też i tutaj wydaje się nam, że gęstość oplotu jest lepsza. Cóż... osobiście nie przywiazywałbym do tego aż takiej uwagi i przede wszystkim nie wierzył w magiczną większą odporność na przebicie takich opon. Nie warto dawać sobą manipulować cyferkami, bo niejednokrotnie oponka z rzadszym oplotem może być lepsza jakościowo od tej z większym.

Drut czy zwijana:


          Na co dalej zwrócić uwagę? Opony dzielimy na drutowe i zwijane. Te pierwsze mają przy krawędzi wpuszczone dwa metalowe druty i co za tym idzie są sztywne (można je wręcz postawić), te drugie jak sama nazwa wskazuje ich nie mają i możemy je łatwo zwinąć. Jakie są praktyczne różnice? Po pierwsze cena, opony zwijane są zdecydowanie droższe. Po drugie waga, również na korzyść opon bez drutów. Rowerzysta miejski raczej nie musi się specjalnie zastanawiać i spokojnie może jeździć na drutówkach o ile nie jest maniakiem odciążania roweru. Opony zwijane natomiast są niezłym pomysłem na wszelkie wyjazdy i wyprawy ponieważ można wtedy bez problemów wrzucić zapas do plecaka i w razie poważnej awarii szybko go wykorzystać, pomijając dramatyczne poszukiwania sklepu rowerowego.

Ficzery i inne bajery:


          Teraz skupię się na dwóch moim zdaniem ważnych sprawach. Pierwsza z nich to tzw. systemy antyprzebiciowe. Są to różnego rodzaju patenty mające na celu chronić oponę przed przebiciem, w postaci najczęściej warstw utwardzonej gumy lub wkładek antyprzebiciowych np. z kevlaru. Nazwy tych bajerów są bardzo różne, co producent to oczywiście inna. Ale jeśli na oponie lub na metce widzimy coś w stylu kevlar guard, airprotect, safe system czy coś podobnego to możemy być pewni, że oponka została wyposażona w dodatkową ochronę.
          Systemy te dosyć znacznie podnoszą cenę opony ale uważam, że są czymś niezbędnym. Po zakupie roweru miałem przyjemność jeździć na fabrycznej oponie Authora (model chyba Silkroad), która żadnej ochrony nie posiadała. Pierwsze pół roku było przyjemne ze sporadycznym łapaniem gumy. Ale później się zaczęła mała tragedia. Początkowo zwalałem to na swojego pecha ale kiedy średnio 2x w tygodniu wracałem do domu na feldze i w momencie gdy opony zaczęła łapać dziury 'bez przyczyny' dotarło do mnie, że coś jest jednak nie tak. Zmieniłem opony na takie z warstwa antyprzebiciową i nagle wszystkie problemy zniknęły jak ręką odjął. Wbrew pozorom jazda po mieście potrafi być całkiem dziurogenna. Wszechobecne szkło, pinezki, gwoździe, kawałki metalu, a nawet kolce roślin (które, jakiś geniusz sadzi obok ścieżek rowerowej) potrafią uprzykrzyć skutecznie życie każdemu rowerzyście. Systemy ochronne są skuteczne, nie podejmuje się oceniania, które i w jaki sposób, bo wymagałoby to dosyć obszernych testów, ale spełniają swoją funkcję i znacznie redukują dziurawienie dętek.
Dodatkowe wkładki/wartwy w oponie chronią przed przebiciem dętki.

          Drugim ważnym bajerem w jaki są wyposażane opony jest pasek odblaskowy na powierzchniach bocznych. Jeśli jeździmy w nocy to jest to bardzo fajny patent, który znacznie podnosi bezpieczeństwo i zwiększa naszą widoczność z boku. Paski refleksyjne zazwyczaj podnoszą cenę oponki o jakieś 15-20zł więc nie jest to jakaś zawrotna kwota, a mogą nam  uratować życie na niejednym kiepsko oświetlonym skrzyżowaniu.
Porównanie opony z paskiem odblaskowym i bez, zdjęcie w ciemnych warunkach z fleszem. Wyniki mówią same za siebie.

 Pompuj rower dla szatana: 


          Czy można coś jeszcze powiedzieć o oponach rowerowych? Na szybko przychodzą mi do głowy jeszcze dwie sprawy. Pierwsza to pompowanie kół. Sporo rowerzystów, którzy jeżdzą samochodami myśli, że koła należy pomować podobnie czyli ok. 1.8-2.5 bara. Zazwyczaj są dosyć zdziwieni jak się im powie, że opona rowerowa wymaga od 5 do 8 barów. Dokładne ciśnienie jest zawsze podane na ściance bocznej. Wysokie ciśnienie z jednej strony obniża trochę komfort jazdy (jedzie się bardziej 'twardo'), a z drugiej koła toczą się łatwiej (mniejsza powierzchnia styku z gruntem) oraz mniej niszczy się sama opona (zwłaszcza ścianki boczne, które nie są tak ugniatane). W kwestii ciśnienia dodam jeszcze tylko, że będzie nam potrzebna porządna pompka rowerowa albo dobry kompresor, te ze stacji benzynowych rzadko kiedy są w stanie nabić więcej niż 3 bary.  Drugą kwestią, już zupełnie banalną jest przechowywanie opon. Oczywiście powinniśmy unikać miejsc wilgotnych, gorących i wystawionych bezpośrednio na słońce. Opona powinna albo leżeć na płasko albo stać (w przypadku drutówek). Żadne zginanie i upychanie w kątach nie powinno mieć miejsca bo będzie przyspieszało niszczenie się gumy i tym samym obniżało żywotność oponek. Dotyczy to szczególnie drutówek.

A co w zimie?

          Ile razy mówię, że jeżdżę rowerem w zimie to sporo osób chyba w ramach złagodzenia swojego szoku poznawczego próbuje dowcipkować czy mam opony zimowe. Dosyć zdziwione są, kiedy słyszą ode mnie, że takie opony rzeczywiście istnieją. Niektórzy producenci mają w swoich ofertach opony z kolcami. Nigdy czegoś takiego nie testowałem więc nie będe się wypowiadał co do ich skuteczności, niestety cena oscylująca ok. 200zł za sztukę mnie zawsze odstraszała. Na zimową jazdę po mieście zawsze wystarczała mi klasyczne oponki z bardziej terenowym bieżnikiem.

'Zimówka' rowerowa z kolcami. Na szczęście do jazdy miejskiej wystarczy również zwykła opona dobrze bieżnikowana.

Jaką oponę kupić?


          Mam nadzieję, że te dwa wpisy trochę rozjaśnią Wam czym należy się kierować podczas kupowania opon rowerowych i na co zwrócić uwagę. Modeli mamy mnóstwo i każdy znajdzie coś dla siebie. Jak zwykle polecę sklepy internetowe i Allegro ponieważ poza konkurencyjnością cenową, oferują również największy wybór modeli. Na pewno warto kupować produkty znanych producentów: Schwalbe, Continental, Hutchinson, Kenda. Wśród mniej znanych marek również możemy trafić na perełki ale zawsze będzie się to wiązać z pewnym ryzykiem... Na potrzeby miejsko-podmiejskie na oponę wydałbym najmniej 50zł, a najwięcej do 90zł. Za droższymi modelami bym się rozglądał pod kątem wielodniowych wycieczek i wypraw.