wtorek, 18 września 2012

Rowerowe dojazdy ( 2 ) - ze skrajności w skrajność


  • 0,500 - Pierwsze 500m jest zawsze najgorsze. Rower leniwie nabiera prędkości na pierwszej prostej. Im szybciej jadę tym pęd powietrza jest większy. Zimnego powietrza, które momentalnie omiata całą sylwetkę. Przy 20km/h dosięga mnie zwątpienie - może jednak warto było wziąć bluzę? Jakby na potwierdzenie mijam jakaś kobieciną ubraną w kurtkę i... czapkę. Nie wiem kto ma głupszą minę. Ja, który się zastanawiam jak można w kalendarzowe lato latać w czapce czy ona patrząc na mnie ubranego 'na krótko' przy 12 stopniach. Mniejsza z tym.  Zdaję się jednak na swoje doświadczenie i jadę dalej. Nie cierpię się wracać.
  • 1,000 - Do organizmu powoli dociera, że albo włączy ogrzewanie albo nie będzie za wesoło. Powoli, z każdym kolejnym metrem zaczyna się robić ciepło. Po 3-4min od wyruszenia nie czuję już zimnego powietrza. Komfort termiczny osiągnięty. Dobrze, że nie wziąłem bluzy bo za 5min bym ją musiał chować do plecaka.
  • 1,100 - Dojeżdżam do pierwszego genialnego skrzyżowania w mojej dzielnicy. O tej porze jest ono pięknie zakorkowane. Bez większych problemów wymijam wężyki samochodów i ruszam dalej.
  • 2,300 - Pierwsza długa za mną. Jedzie się zaskakująco przyjemnie, jest mi ciepło, a nawet powoli zaczyna się robić gorąco. Lecę nieoficjalną dwupasmówką, szybki rzut oka za siebie, czysto, skręt w lewo i wjeżdżam pomiędzy osiedla domków na rubieżach swojej dzielnicy.
  • 2,400 - Objazdy i wykopy. Super. Na szczęście wiem gdzie chcę dojechać więc nawet chwila błądzenia po uliczkach nie psuje mi humoru.
  • 3,900 - Dojeżdżam do przejazdu kolejowego przed którym znowu stoi długi korek samochodów. Z ponurą satysfakcją wymijam znudzonych i na wpół przytomnych kierowców i omijając szlabany lecę dalej. Właśnie zyskałem od 5 do 15min w porównaniu do jazdy samochodem.
  • 4,700 - Krótki odcinek nową trasą i dojeżdżam do jednej z głównych arterii prowadzących do Wawy. Standardowo wężyk samochodów stoi grzecznie, by móc się włączyć do ruchu. Niewiele sobie z tego robiąc wymijam towarzystwo, zjeżdżam na chodnik i pakuje się na przejście dla pieszych. Zadziwiająco guziczek działa jak trzeba i po paru sekundach ( ! ) mam zielone. (W śródmieściu guziczki pełnią chyba funkcję dekoracyjną albo mają za zadanie odstresowywać sfrustrowanych przechodniów dając im ułudę kontroli.) Przecinam arterie i ruszam dalej mając w nosie całą skomplikowaną procedurę zawracania, która trzeba by tu wykonać samochodem.
  • 6,000 - Dwa proste odcinki. Nawierzchnia może nie najwyższych lotów, ale da się jechać. Wiaterek trochę daje się we znaki i spowalnia mnie, mimo to staram się utrzymywać średnią 25km/h. Początkowo planowałem jeździć 5km/h wolniej, ale o dziwo takie tempo okazało się dla mnie za niskie.  Mimo, że parę razy skręcam po 90 stopni to wiatr jakby zawsze w oczy. Tia... tzw. RPM I (pierwsze Rowerowe Prawo Murphy'ego).
  • 8,800 - Kolejna prosta. Ruch niewielki, nawierzchnia bardzo dobra. Po prawej w oddali widzę panoramę stolicy jakby wyciętą z szarego kartonu. Wygląda prawie jak tła z dawnych gier komputerowych, gdzie dalekie obiekty były po prostu płaską teksturą narzuconą na płaszczyznę. Pajacyk Kultury ma pozornie nie więcej niż 3cm. Dopiero do mnie dociera jak daleko od mojej dawnej trasy dojazdowej jestem. Jest mi już autentycznie gorąco, ale dotleniony mózg wysyła raczej pozytywny komunikat. Jest po prostu fajnie. Słonko świeci, wiaterek powiewa (w złą stronę, bo w złą, ale zawsze). Okoliczności przyrody wręcz idealne na jazdę. Można sobie popodziwiać okolicę -pola, drzewka i takie tam bajery, których normalnie się raczej nie zauważa. Gdy robi się już prawie poetycko (prawie zapomniałem, że jadę do pracy ;) ) smród gnojówki czy innego nawozu sprowadza mnie brutalnie na ziemię...
  • 10,100 - Wjeżdżam do pierwszej miejscowości przelotowej. Z tego co pamiętam będzie ich trochę. Kręcę się to na jednym rondzie, to na drugim (oh, jakie to modne się ostatnio zrobiło) i próbuję nie pomylić drogi. Wszystkie te miasteczka są do siebie w końcu bardzo podobne, na szczęście orientowanie się na wszechobecne reklamy zawsze pozwala znaleźć w końcu dobrą drogę ;).
  • 11,000 - Po prawej mijam ścianę lasu. Drzewa zapewniają przyjemny chłód i cień. I ten zapach. Ech... prawie jak dwa tygodnie temu nad jeziorem. Można się rozmarzyć...
  • 11,100 - Rozmarzyć gdyby nie samochody, które raz po raz wyprzedzają mnie z lewej. Zauważyłem, że im kto ma lepszy samochód tym ma tendencję do wyprzedzania w mniejszej odległości. Nie wiem czy to rozbuchane drogowe ego panów prezesów i dyrektorów czy może po prostu moje uprzedzenie, ale coś w tym chyba jest. Stare graty jakimś cudem zawsze grzecznie zjeżdżają na lewy pas podczas gdy wszystkie Audice, BMWice i Mercedesy zachowują się jakby wizyta na lewym pasie była jakimś faux pas.
  • 12,500 - Na szczęście ktoś chyba zrozumiał sytuację panującą na tym odcinku i puścił pod lasem drogę dla rowerów. Nie trzeba mnie dwa razy namawiać. Zjeżdżam na szeroką ścieżkę wyłożoną niefazowaną kostką ( ! ). W końcu mogę spokojnie popodziwiać ścianę lasu i przebijające się przez nią promienie słońca. Kostka lekko klawiszuje - widać, że nie zasypano jej piachem. Ciekawe - zamysł projektanta czy zwykła oszczędność?
  • 13,600 - Drzewo. Na środku ścieżki. Jak przypuszczam wycięli kilkumetrowy pas lasu, by zrobić ścieżkę, tymczasem specjalnie zostawili na środku jedno drzewo. Po zbliżeniu widzę się, źe to kawał drzewiska - chyba stara wierzba. Po chwili zmysł ekologiczno-estetyczny wygrywa i uznaję, że w sumie dobrze, że ja zostawili. Ścieżka na szczęście omija ją w miarę łagodnym łukiem, nie ma się co spinać.
  • 14,000 - To co dobre szybko się kończy. Zjeżdżam ze ścieżki i na szczęście dalej lecę już mało uczęszczaną drogą. Nie niepokojony przez wyprzedzające samochody mogę wrócić do cieszenia sie z jazdy.
  • 15,600 - Kolejna miejscowość i kolejne światła. Nagle do mnie dociera, że to dopiero drugie na mojej trasie. Patrzę na licznik i trochę nie dowierzając widzę, ze zrobiłem juz 3/4 trasy - to ponad 1.5 raza dłuższy odcinek niż dojeżdżałem jeszcze przed rokiem. Zerkam na zegarek i znowu zdziwienie. Jak widać możliwość 'lotu' na długich prostych bez świateł i nieustannego zatrzymywania tak charakterystycznego dla jazdy miejskiej pozwala mi połykać kolejne kilometry w niezłym tempie. Mięśnie też inaczej się męczą, kiedy są obłożone w miarę jednostajnym obciążeniem. Ciągłe hamowania i przyśpieszenia są znacznie bardziej męczące niż utrzymywanie nawet wysokiej prędkości średniej. Nic tylko się cieszyć.
  • 16,000 - Jedna z ostatnich prostych. Lecę wąską drogą. Lewy pas cały zajęty przez stojące samochody na długości chyba kilometra albo i dalej. Niedobrze. Zerkam za siebie i widzę czający się samochód. I się zaczyna... Raz po raz kierowcy wyprzedzają mając w nosie ustawowy minimum metr do rowerzysty.  Ni by z prawej mam chodnik, ale wąski i jeszcze co 50m latarnia. Do tego nawet za bardzo nie ma jak na niego wjechać. Wrzucam wyższy bieg i rozkręcam się do lekko ponad 30km/h. Przez chwilę wykręcam nawet 47km/h i zastanawiam się czy Pan kierowca za mną się choć trochę zdziwił. Niestety forma jeszcze nie ta, by tak szaleć dłużej i po parunastu sekundach zwalniam. Kolejne samochody wyprzedzają mnie. Moja irytacja wzrasta i postanawiam odbić trochę w lewo, z dala od wysokiego krawężnika i kanaliku odwadniającego. Skoro mają mnie wyprzedzać to niech przynajmniej robią to jak należy. Trzy kolejne metalowe pudła wymijają mnie w jeszcze mniejszej odległości... Rzucam pod nosem jakieś przekleństwo i zauważam, że korek na lewym pasie się w końcu kończy. Uff.
  • 19,100 - Ostatnie odcinki przede mną. Z górki - jak miło. Po chwili jednak dociera do mnie, że jadąc do domu będzie pod górkę. Ale za to z wiatrem! - kolejny genialny przebłysk wdziera się do głowy. O ile nie zadziała kolejne RPM (Jeśli rano jechałeś pod wiatr to po południu wiatr zmieni tak kierunek byś znowu miał pod wiatr.).
  • 22,400 - Ostatnie światła na trasie. Nie chrzanię się ze staniem na ulicy i zmykam na przejście dla pieszych. Dwie minuty później jestem na miejscu. Czas: jakieś 52min + ewentualne postoje na światłach. Prędkość średnia: 25,9km/h. Super.  Jestem zlany potem, ale szczęśliwy. Organizm się wybudził i po porannym niewyspaniu nie ma nawet ani śladu. 15min później po przebraniu się i wzięciu szybkiego prysznica mogę pełen energii  działać dalej.

Tak to właśnie mniej więcej wygląda. Od zimna, apatii i lenistwa do gorąca, radości i energii. Ruch to zdrowie mawiają. I wiecie co? Mają chyba rację.

EPILOG
          Pierwszy dzień niestety nie był taki miły i przyjemny jakby mógł wskazywać powyższy zapis. Po 8h siedzenia w pracy okazało się, że zadziałało RPM III (Jeśli coś się może spieprzyć to spieprzy się wtedy, kiedy ewentualny powrót lub wezwanie pomocy będzie najbardziej utrudnione.). Moja nowa, nie tak dawno kupiona oponka uległa samoistnemu rozerwaniu. Dziura jaka powstała pozwalała przełożyć przez nią palec...
Prawie nowa opona, mniej niż 300km przejechane. Shit happens. Rozerwany cord - nie za wiele można tu zrobić. Reklamacja w toku.
           Chyba nie muszę mówić jaką ładną wiązankę puściłem w eter? Opona i dętka rozwalone - nic z tym nie można zrobić, nawet jakby się miało łatki albo nową dętkę. Wezwanie ojca z samochodem też było kiepskim pomysłem bo w popołudniowych korkach jechałby tu ze 2h w jedną stronę. Skończyło się na przejechaniu prawie 11km na feldze do jednej z miejscowości, przez które rano leciałem tak, by objechać chociaż część korków. Wtedy wezwanie service-caru było już bardziej sensowne.
           I to jest chyba mniej więcej pełny obraz dopiero. Różne rzeczy się chrzanią w najmniej odpowiednich momentach. I nie można się zniechęcać. W domu miałem być w 55min, a wróciłem po 2h. Zły, zrezygnowany i zmęczony tym razem. Nie ma jednak 'wybacz'. Klucze w garść, rower do góry kołami  i trzeba wymienić  dętkę (ta z półcentymetrową dziurą nadaje się juz tylko do kosza) oraz wyciągnąć jakąś starą oponę. Dlaczego? Dlatego, że jutro rano trzeba ruszyć znowu...

EPILOG EPILOGU
           Czekając na service-car w owym miasteczku usiadłem sobie na ławce obok jakiegoś dziadka z rowerem (prościutki macrocash). Od słowa do słowa okazało się, że Pan (były inżynier - konstruktor) też jest zapalonym rowerzystą. Po wymianie poglądów co to my sądzimy o wadliwych towarach, które się wciska klientowi - oto co mi powiedział: "Wie pan, moi znajomi  to się dziwią jak im mówię, że ja jeżdżę po 30km na rowerze i pytają mnie czy w tygodniu czy w miesiącu. A ja im odpowiadam, że dziennie, hehe. Ja to po prostu lubię, to tak dla zdrowia. Sobie powolutku jeżdżę, trzy, cztery godzinki tutaj po okolicy. Kiedyś jeździłem z kimś, teraz jeżdżę sam - tak mi się bardziej podoba. Rower dla zdrowia, a dla umysłu to sobie czasem jakąś całkę albo różniczkę policzę, pan wie." I tu się uśmiechnął - jak mniemam,  jak inżynier do inżyniera (dobrze, że nie znał moich poglądów odnośnie matematyki wyższej :D). Jak widać na rower zawsze jest czas i to zostaję w człowieku pomimo lat. A ten Pan miał ich 80...

1 komentarz: