czwartek, 13 września 2012

Rowerowe dojazdy ( 1 ) - to jest wojna


          Wróciłem na rower. Tak, mogę to chyba napisać. Po ponad roku ponownie zacząłem dojeżdżać na dwóch kołach. Wcześniej jeździłem  na uczelnie, a teraz już do pracy. Wcześniej było 21km dziennie po mieście, teraz będzie 45km po drogach podmiejskich. Można, by powiedzieć, ze to paradoks, ze te dwa dystanse pokonuje praktycznie w jednakowym czasie. Jednak długie odcinki dróg bez świateł robią kolosalną różnicę.
          I zaczęło się... Zadziwiające jak człowiek szybko zapomina o pewnych sprawach i przyzwyczaja się do lenistwa. Ale po kolei...

  • t - 80min - Pobudka. Mimo, że budzik ma zadzwonić za 30min ja już się budzę. Innych nie może podnieść kilka alarmów, a ja zawsze się budzę przed czasem. Zawsze. Nie wiem czemu.  I to pomimo tego, że normalnie zacząłbym dzień dopiero za 2-3h... Niepewnie zerkam za rolety sprawdzając pogodę. Z pewną obawą nasłuchuje czy nie słychać odgłosu kropel bębniących o dach albo charakterystycznego szumu ruchu ulicznego po mokrych jezdniach. Nic. Chociaż tyle dobrego. Układam się wygodniej i liczę, że złapie jeszcze parę minut snu. Nic z teg..., ech, to przynajmniej posiedzę jeszcze chwile w miłym ciepełku z dala od okrutnego świata za oknem.
  • t - 50min - Wstaje. Odpalam komputer i uruchamiam ICM, jedyną prognozę pogody, której ufam na mniej więcej 12h do przodu. Uff. Na szczęście nie będzie dzisiaj padać. Chwilę analizuje półprzytomnym wzrokiem wykresy temperatury i wiatrów. Ma być całkiem przyjemnie dzisiaj. Po chwili dociera do mnie, która jest właśnie godzina i ponownie przyglądam się temperaturze. Mina mi trochę rzednie.
  • t - 40min - Schodzę na dół i zerkam na termometr. 12.5 stopnia. Ułamek sekundy później wskakuje temperatura 12.6. Zupełnie jakby chciał mnie zachęcić - myślę sobie. Nie jest źle... zawsze mógł iść w dół. Dreszcz jednak przechodzi mnie i tak i tak. Jestem niewyspany i nie głodny - organizm jeszcze nie przestawił się na inną porę śniadania (spoko, jutro będzie już co innego). Włączam czajnik, by zagrzać sobie wody na herbatę i wlać trochę ciepełka do ciała, które przeszywają dreszcze. Wcale nie mam ochoty pchać się na rower. Ale jednocześnie dobrze wiem, że klamka już zapadła.
  • t - 20min - Żyję w czasach, kiedy większość ludzi za śniadanie traktuje kubek kawy i papierosa. Ja staram się sobie jak najbardziej dogodzić. Ma być dużo, pożywnie i w miarę smacznie. Nie, nie jestem żadnym freakiem żywieniowym. Ale dobrze wiem, że codzienna jazda na rowerze to jednak znaczny wysiłek. Spalam więcej kalorii zarówno na sam ruch jak i na ogrzanie się w niezbyt ciekawej temperaturze. (Sama godzina jazdy moją prędkośćią na rowerze to około 800kcal. Dodajmy do tego niską temperaturę i to, że jadę godzinę w jedną strone i godzinę w drugą. I nagle się okazuje, że potrzebuje prawie 2x więcej kalorii niż w czasie normalnego nierowerowego dnia).  Zerkam ponownie na termometr ale ten najwyraźniej nie chce się już wyżej piąć. Łykam dodatkowo tabletkę magnezu. Odwodnianie podczas jazdy i przyjmowanie potem dużych ilość wody wypłukuje skutecznie ten pierwiastek z organizmu dlatego by uniknąć skurczy łykam suplement. Na koniec robię sobie kanapkę z nutellą. Zawsze pare kcal więcej, a i endorfinki na lepszy humor nie zaszkodzą.
  • t - 10min - Czy aby wszystko na pewno spakowałem? Ubrania na zmianę? Są. (W końcu głupio pierwszego dnia w pracy paradować w stroju kolarskim). Woda? Jest. Coś do zjedzenia, by zregenerować się trochę przed podróżą powrotną? Jest. Licznik? Jest. Światła? Nie, nie potrzebuje. Będę jechał za widnego. Spoglądam na półkę z gratami rowerowymi. Błotniki? Nie trzeba - będzie sucho. Dętka? Łatki i klej? Spoglądam na nowe opony, które nie tak dawno założyłem na rower. Nieee. Nie ma potrzeby. Przecież mi tego nie zrobicie. Pierwszego dnia sobie odpuszczę i nie będe zapychał plecaka. Możecie spytać czemu  nie wrzucę wszystkiego jak leci. Ano dlatego, że każdy kilogram niewykorzystany więcej w plecaku to w końcu każdy kilogram, który się wozi na próźno w te i we wte.
  • t - 3min - Z niepewnością podchodzę do roweru i sprawdzam obie opony. Są twarde jak kamień. Ufff. Ile razy już mi się zdarzało, że na chwilę przed ruszeniem odkrywałem kapcia. A wiadomo co wtedy... Parę szybkich przekleństw i ekspresowa akcja zmiany dętki oraz układanie w myślach wyjaśnień dla przełożonych. A jak się człowiek śpieszy to... wiadomo co dalej....
  • t - 1min - Otwieram drzwi od garażu. Zimno momentalnie mnie przenika. Szaro, buro...   Zastanawiam się czy krótkie spodenki i krótki rękawek to dobry wybór. Po chwili jednak przypominam sobie jak to wyglądało w praktyce jeszcze rok temu. Damy radę - dodaje sobie otuchy  ale widok ulicy pogrążonej w cieniu i chłodny wiaterek nie są zbyt zachęcające.
  • t - 0min - Zeruje licznik i ruszam...


          Tak właśnie wygląda mniej więcej mój poranek 'rowerowy'. Możecie się śmiać, że szykuje się co najmniej jak do wielkiej wyprawy ale tak to właśnie jest. Każdego dnia wyprawa. Każdego dnia sprawdzanie pogody, sprawdzanie sprzętu, pakowanie (a wziąłem to?, a tamto?). 
          Każdy błąd i zapominalstwo może się zemścić. Jeśli czegoś zapomnimy i się nam przypomni w trasie to zawsze możemy wrócić ale to nadłożenie kolejnych kilometrów, strata kolejnych minut. Nie ma przebacz. Nie ma miejsca na gapiostwo i rozlazłość. Tutaj nie depniemy po gazie, by pojechać szybciej i zawrócić, nie wskoczymy do metra, by wrócic do mieszkania po coś.

          A czemu rower? Ano temu, że jestem nim wstanie dojechać w jakieś 55min na miejsce. I wiem, że te 55min jest pewne, zawsze (nie licząc awarii na trasie oczywiście).To samo komunikacją miejską zajmie mi od 65min w najlepszym wypadku do nieskończoności (pociąg, metro i autobus podmiejski) w pozostałych. Czas dojazdu w tym przypadku jest w dużej mierze losowy. I nie zapominajmy o kosztach biletów, które już są drogie,a bedą jeszcze droższe.
Czemu napisałem w tytule, że to jest wojna? Bo to jest wojna, wojna z własnym leniem, wojna z pogodą i z własnymi słabościami. Dla mnie to taka mała próba charakteru. My rowerzyści często robimy dobrą minę do złej gry, bo użalanie się nad sobą w niczym nam nie przecież nie pomoże. Trzeba byc buńczucznym. Trzeba walczyć z samym sobą. Dlatego właśnie jak lecimy trasą i kolarz z naprzeciwka nam machnie, skinie kaskiem albo rzuci jakieś pozdrowienie to od razu robi się nam lżej. Albo jak ktoś się podepnie pod nasz tunel aerodynamiczny i jedziemy razem zmieniając się co chwile. On wie. On przechodzi przez to samo. Skoro on może to i ja mogę. I to jest fajne. Ten krótki moment, kiedy wiemy, że są i inni wariaci, którzy mogą nas zrozmieć.
Spróbujcie kiedyś przez miesiąc to sami to zrozumiecie...

CDN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz